Żyło się więc pomalutku, o ile w ogóle można tak powiedzieć, bo życie na ulicy ma jednak pewne niedogodności (niepogoda, łupanie w krzyżu od siedzenia przez cały dzień trzydzieści-czterdzieści centymetrów nad ziemią albo od dreptania w miejscu na stojaka), w sumie jednak nie można było narzekać, najeść się można było lepiej niż w wojsku, i to wszystkiego: jogurtów, serów, wędlin, warzyw i innych wiktuałów, które wyrzucano co wieczór ze sklepu jeszcze w opakowaniu (błogosławione niech będą daty przydatności do spożycia!).
Kosze ze śmieciami wyjeżdżały z supermarketu o dziewiętnastej. Wiara zaczynała się schodzić już od osiemnastej trzydzieści. Rumuni, emeryci, młodziaki z psami, biedota i matki żywicielki rodziny. Chochlik ustawiał się tuż za drzwiami, żeby mieć pewność, że się obsłuży pierwszy. Mężczyźni stali wzdłuż chodnika z rękami w kieszeniach. Kobiety zbijały się w małe grupki i, korzystając z okazji, wymieniały się najnowszymi wieściami i grzecznościowymi całusami, jednocześnie kątem oka czujnie obserwując drzwi. Gdy tylko pojawiały się kontenery, kończyły się przyjaźnie: wiara się cisnęła, rozpychała łokciami, zębami i pazurami walczyła o co lepsze kąski. Ja spokojnie czekałem. Stali bywalcy przynosili mi swoje zdobycze: „To dla pana, panie Mike, niech pan bierze, panie Mike”. Zawsze najprzedniejszy towar. Cóż, takie są korzyści, kiedy się ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu i posturę Rocky’ego Balboi, to budzi szacunek, ale uwaga, niewiele z tego zawdzięczałem naturze, może wzrost, ale na resztę zapracowałem sam: ciężary, pompki w seriach po sześćdziesiąt, podciąganie na drążku, marsze forsowne przy trzydziestu ośmiu stopniach w cieniu, w kamaszach z odklejonymi podeszwami, z piętnastoma kilogramami sprzętu na grzbiecie – bo tylko tak zostaje się szefem, a nie macając kury w kurniku.
Rzecz jasna, przez te osiem miesięcy nieco straciłem na prezencji. Browar zmiękczył mi kaloryfer i przygiął kręgosłup. Ale prawdziwy kapitan nie przestaje być kapitanem, nawet kiedy idzie na dno razem z innymi rozbitkami. A ofiar losu, trzeba przyznać, było wokół pełno, marniały ludziska w oczach. Dajmy na to Bretończyk: chłop sprowadził się po wakacjach wręcz kwitnący, a już na Boże Narodzenie rodzona matka by go nie poznała. Albo Artysta, co to rysował kredą na chodniku, mizerota: w dwa miesiące rozłożyła go na łopatki paskudna grypa. A Moko, repatriant z Algierii? Zawsze w wytartym zielonym lodenowym płaszczu i kaszkiecie w kratkę, z co do włoska przystrzyżonymi kosmykami zachodzącymi na policzki, był prosty jak struna, kiedy się u nas pojawił, aż po którejś bani zaliczył glebę, wylądował na pogotowiu i tyle go widziano. Więc i tak trzymałem się całkiem nieźle. Najtrudniej było nie myśleć. Móżdżenie rozpirza człowieka gorzej niż mina przeciwpancerna. Dlatego tyle nawijałem. Z przechodniami, z Chochlikiem, z ochroniarzami z supermarketu, ze streetworkerami, z mieszkańcami domu. Ci ostatni za mną nie przepadali, przechodzili pośpiesznie, żeby jak najszybciej zamknąć za sobą drzwi i zapomnieć o moim istnieniu, albo szeptali między sobą zniesmaczeni, mijając się na klatce: – I co? On wciąż tu jest? Wszyscy jesteśmy ludźmi i wszystko można zrozumieć, ale są przecież jakieś granice, ten zapach, brud, no i alkohol, musimy myśleć o dzieciach, co to dla nich za przykład, do tego to piwsko! Gdyby chociaż nie pił i siedział cicho, ale nie, musi wtrącić swoje trzy grosze za każdym razem, kiedy ktoś przechodzi! On chyba nie wie, co to jest własność prywatna! Są przecież miejsca dla takich jak on! W tej bramie jest mu za wygodnie, ot, cały problem!
L'atelier des miracles (Pracownia cudów, Pracownia naprawiania życia), Valérie Tong Cuong, 2014.
Fragment z francuskiego przełożyła Monika Szymaniak.
Bezdomny, Guitguit, CC BY-NC-ND 2.0, 2013.